Plusem tego unieruchomienia było faktycznie to, że po jego zdjęciu chodziłam bardzo prosto. Teraz, po 6 latach od złamania, cały czas mam problem z tym, żeby zgarbić się w odcinku piersiowym kręgosłupa. Dodatkowym minusem jest to, że przez tak długotrwałe unieruchomienie został u mnie zaburzony wzorzec postawy, prawdopodobnie któryś z wzorców chodu. Faktycznie chodzę jak pingwin, jak to określają ludzie widzący mój sposób poruszania się. To moje przypuszczenie, że fakt ten wynika z tego długotrwałego ponad 6-tygodniowego unieruchomienia. W końcu w gipsie był nie tylko obojczyk, ale i kilka innych ważnych struktur. Zaburzony wzorzec chodu wiąże się też z tym, że "po łbie" dostają też stawy kolanowe i biodrowe. A że kolano swego czasu też miałam operowane to czasem bywa naprawdę ciężko. Żeby trochę nauczyć moją głowę właściwego poruszania kończynami miałam kiedyś całą terapię metodą PNF poświęconą prawidłowemu funkcjonowaniu łopatki, barku i biodra- trochę pomogło, ale pingwini chód pozostał mi do dzisiaj.
Ósemka gipsowa miała jednak więcej minusów. Przede wszystkim sam czas gipsowania wspominam niemiło- a lekarze wykonujący tą czynność wcale tego nie ułatwiali. Żeby założyć ten gips trzeba się rozebrać od pasa w górę. Nie jest to ani przyjemne, ani nie sprawia, że człowiek czuje się jakkolwiek lepiej. Choć przy całym odczuwanym bólu to zdjęcie stanika i siedzenie tak przez 40 minut przed lekarzami i innymi ludźmi jest w sumie mało istotne...
Po drugie spanie- nikt nie powiedział mi jak spać z założonym gipsem, a tym bardziej nie powiedział mi, że powinnam spać w pozycji półsiedzącej- dlatego pierwszej nocy połamałam gips i czekała mnie zabawa od nowa z zakładaniem tego sympatycznego opatrunku. W miarę upływu tygodni nauczyłam się spać na boku i na brzuchu- teraz myślę, że to dzięki mojej hipermobilności. Spanie na półsiedząco nie jest wygodne, nie mówiąc już o tym, że na dłuższą metę w ogóle nie przynosi wypoczynku. Poza tym okazało się, że w sumie jedyną znośną pozycją jest właśnie pozycja półsiedząca.
Po trzecie ból kręgosłupa- przez to, że ktoś mnie na siłę wyprostował w odcinku piersiowym kręgosłupa zaczęły mnie boleć plecy niżej- nie pomogło wciąganie brzucha żeby spłaszczyć tamten odcinek. Ulgę przynosiła (o zgrozo!) tylko pozycja półsiedząca.
Po czwarte jedzenie. Do tej pory pamiętam, że marzyłam o potrawach, które da się nabić na widelec i jakoś wcelować w kierunku buzi. Zupa wywoływała we mnie frustrację, a każdy napój musiałam pić przez słomkę. Albo, co wywoływało u mnie ataki frustracji i złości, być karmiona przez kogoś obcego. Nic tak nie wkurza człowieka jak to, że nie może sam sobie poradzić. Po kilku tygodniach w gipsie opanowałam sztukę składania kanapki, ale jednak dalej nie mogła jej zjeść sama. Później chyba kombinowałam jakoś, żeby się położyć i w tej pozycji zjadać kanapkę... Poza tym- wszystko przez słomkę i na łasce innych którzy mają lub nie mają czasu, żeby zrobić mi coś do jedzenia...
Po piąte podróże- jazda samochodem wchodziła w grę tylko na tylnym siedzeniu na samym środku, bo inaczej nie mieściłam się w aucie na siedzeniu. Jazda tramwajem- tylko z własną poduszką. Jazda pociągiem- masakra... o ile jak były szerokie siedzenia to dawało radę, tak jak przedział był ośmioosobowy to nie dawało rady. Chodzenie- kończyło się potwornym bólem pleców, a pozycja półsiedząca czasem jeszcze potęgowała ból.
Po szóste- ubieranie się. Nauczyłam się zakładać skarpetki i spodnie. Stanik był poza moimi możliwościami, tak samo koszulka czy bluza. Ledwo wkładałam polar i przy każdym elemencie górnej garderoby potrzebowałam pomocy. Potem pomagałam sobie zębami- i znów wiwat HIPERMOBILITY!!!
W punkcie siódmym nie wspomnę o czynnościach higienicznych, bo to zbyt uwłaczające.. niestety.. nie chcę nawet o tym pamiętać...
Unieruchomienie w opatrunku ósemkowym sprawiło, że moja bańka wewnętrznych konfliktów stała się bardzo bardzo pojemna- wręcz rozciągnęła się do niesamowitych rozmiarów. Do dziś mam krzywy uśmiech na wspomnienie tamtych chwil. Owszem były chwile, kiedy gips nie był tak bardzo dokuczliwy i kiedy moje życie wydawało się "prawie" normalne. Pozostaje jednak to, że to okres niesamowitego wewnętrznego upokorzenia- choć może to nie jest właściwe słowo. Musiałam prosić o pomoc we wszystkim- ja robiąca zawsze wszystko sama... Poza tym czułam się jak wrak człowieka- nie byłam zdolna do tego żeby samodzielnie cokolwiek zrobić w takim zakresie, który by mi odpowiadał. Na co dzień na twarzy uśmiech, a wieczorem płacz w poduszkę, taki którego nie da się opisać słowami...
Gips widać dopiero jak człowiek się dobrze przyjrzy. A dla mnie to była jedyna pozycja dla rąk, kiedy odpoczywały, bo nie mogłam ich złączyć na brzuchu, a co dopiero sięgnąć ręką do ust... |
W ciągu dnia uśmiech... Ręce wygięte do tyłu niczym w pozycji "na Małysza"... Wieczorem rozpacz... z bezradności... |
A to był dopiero początek mojej trudnej drogi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz